Spoglądam na zegarek, jest 5.03. Teraz kolej na moją drużynę. Wołam:
– Drużyna trzecia – za mną! – i wybiegam.
Już jesteśmy na ulicy tonącej w promieniach słońca. Moja drużyna, a za nią czwarta, przebiega przez jezdnię na drugą stronę ulicy Szustra. Zawracamy na lewo, w głąb Mokotowa. Chłopcy krzyczą „Hurra, niech żyje Polska!”, pada kilka strzałów. Jednocześnie słychać strzały z różnych stron. A więc powstanie zaczęło się! Powstanie, od lat przygotowywane i oczekiwane, zaczęło się dziś, dziś właśnie, dnia pierwszego sierpnia o godzinie piątej! Rozkoszuję się powtarzaniem w myśli tych słów, a jednocześnie staram się nie stracić ani ździebka z tego, co się w tej pamiętnej chwili rozgrywa. A chwila jest naprawdę wielka! Skończyły się oto lata walki podziemnej, konspiracji, ukrywań i maskowania. Dziś stajemy do walki orężnej oko w oko ze śmiertelnym wrogiem. Walka ta przyniesie nam zwycięstwo i wolność! [...]
Ludzie zaczynają już rozumieć, że to powstanie. Wszystkie okna zapełniają się głowami ciekawych, każdy chce zobaczyć – zobaczyć – zobaczyć. Jacyż dumni i szczęśliwi jesteśmy w tej chwili, gdy wszystkie oczy patrzą na nas z podziwem i strachem. A jednak – żal mi trochę, że nie mogę być też jednocześnie widzem. Dla nich musi to wszystko wyglądać zupełnie inaczej. W pewnej chwili z jakiegoś okna uderzył w nas przeraźliwy, histeryczny okrzyk kobiecy: „Jezus, Maryja, to powstanie!”
Bronisław Wojciechowski, „W Powstaniu na Mokotowie. Pisane jesienią 1944", Instytut Wydawniczy PAX, wyd. II, Warszawa 2024, s. 29–30